Zgłosiłam się ze skierowaniem na odział neurochirurgii do szpitalnego oddziału ratunkowego na Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym we Wrocławiu. To był mój pierwszy dzień zaskakująco długiego pobytu w szpitalu. Na tamtą chwilę myślałam, że po kilku dniach będę wracać do domu, niestety myliłam się.
Na oddziale ratunkowym spędziłam niemal 30 godzin nie licząc ośmiu godzin w poczekalni. Wieczorem następnego dnia zawieziono mnie na oddział neurologii, który na kilka tygodni stał się moim tymczasowym domem.
Na początku miałam wykonaną tomografię komputerową głowy, której wyniki potwierdziły utrzymujące się krwiaki. Na szczęście badanie nie wykazało świeżego krwawienia. Zalecono mi głównie leżenie i przyjmowanie dużej ilości płynów. Liczono, że krwiaki same się wstąpią, a ja, aby nie prowokować kolejnych, świeżych dokrwawień, miałam wykonywać możliwie jak najmniej wysiłku. W pozycji leżącej płyn jest wypoziomowany, więc nie powstaje podciśnienie, co za tym idzie - nie forsuje nadwyrężonych już naczyniek krwionośnych. Przeleżałam pierwszy tydzień.
Kiedy już było ostatecznie potwierdzone z jaką jednostką chorobową mieliśmy do czynienia (gdyż mówiono, że miałam na tamten czas atypowe objawy) i, że miałam wyciek płynu rdzeniowo mózgowego, próbowano się doszukać z którego miejsca pochodził. W tym celu miałam tydzień później wykonany rezonans głowy i kręgosłupa. Kiedy radiolog przez kolejnych kilka dni analizował zdjęcia i szukał otworu, bądź szczeliny - ja głównie miałam zalecone leżenie. Wciąż byłam skołowana i słaba, a wszystkie objawy (szczegółowy ich opis jest na stronie o objawach) utrzymywały się. Ponieważ bardzo dużo leżałam, bóle głowy w logiczny sposób po jakimś czasie zaczęły ustępować.
Po kilku dniach otrzymałam odpowiedź, że radiolog nie znalazł żadnej dziurki w rdzeniu. Była to dobra wiadomość i lekarze uznali, że otwór sam się zalepił. W związku z tym, że (na domiar dobrego) bóle ustały, wszyscy myśleli, że organizm samo zaleczył się i nie będzie potrzeby niczego już robić. Postanowiono po weekendzie wypuścić mnie do domu. Czekała mnie jedynie kontrolna tomografia komputerowa i najdalej we wtorek miałam opuszczać szpital.
W noc przed oczekiwanym badaniem dopadł mnie bardzo silny ból głowy. Zaskakujące jest to, że pojawił się on właśnie kiedy leżałam i trwał całą noc. Momentami był nie do zniesienia. Ogromny ucisk od czubka głowy oraz po boku nad lewym uchem rozłupywał mi czaszkę. Następnego dnia rano (czyli równo tydzień po ostatnim MRI) miałam mieć wykonany ostatni tomograf komputerowy dla pewności, że mogę być bezpiecznie wypuszczona do domu. Czułam, że coś było nie tak, bo rano ból był bardzo intensywny. Byłam przerażona. W takim stanie, słaniająca się z bólu i zapłakana pojechałam windą na wykonanie zdjęcia. Cały dzień, niezależnie od pozycji jaką przyjmowałam, umierałam z bólu. Dostałam ketoprofen i jakoś pod wieczór ból ustał.
Tego samego dnia otrzymałam wiadomość, że tomografia wykazała nowe, świeże podkrwawienia, i że krwiaki ewoluowały. Oznaczało to, że jednak płyn wciąż wyciekał powodując niedociśnienie, czyli, że pęknięcie jednak się nie zasklepiło. Problem polegał na tym, że nikt nie wiedział gdzie go szukać, a żadne zdjęcia nie pokazałyby miejsca pęknięcia, gdyż było ono zbyt małe. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Wtedy pojawił się u mnie neurochirurg i kategorycznie zabronił wstawania aż do odwołania. Pojawiło się ryzyko, że krwiaki powiększą się do takich rozmiarów, że będzie trzeba je usuwać, no i było to przede wszystkim niebezpieczne. Nakazano mi pić bardzo dużo wody i leżeć, absolutnie niczego nie podnosić, nie schylać się, nie "cisnąć" w toalecie, nie wykonywać żadnych skrętów kręgosłupa i uważać na głowę. Priorytetem było upewnienie się, że nie będzie już więcej podkrwawień, i że krwiaki przestaną się powiększać. Wtedy, po kolejnym kontrolnym tomografie i za zgodą neurochirurgów otrzymałabym "zielone światło" na zabieg.
Ponad tydzień potem wykonano kontrolną tomografię i szczęśliwie okazało się, że krwiaki były stabilne i o mniejszej już gęstości. Dostałam pozwolenie na zabieg. Postanowiono, że pęknięcie zostanie "załatane" poprzez wykonanie zewnątrzoponowego nastrzyknięcia krwi własnej.
Nazajutrz zostałam przewieziona na oddział neurochirurgii, gdzie anestezjolog wykonał zabieg. Szczegóły odnośnie tego na czym dokładnie polega zbieg wykonania takiej "łatki" można znaleźć na specjalistycznych stronach internetowych. Wszystko potoczyło się dobrze (z wyjątkiem mojego omdlenia w trakcie zabiegu, które na szczęście nie miało na nic wpływu). Nie jest to skomplikowana procedura, aczkolwiek mamy do czynienia z kręgosłupem i rdzeniem więc jakieś tam ryzyko zawsze istnieje. Po zabiegu przewieziono mnie z powrotem na moją salę, gdzie miałam leżeć dwie godziny, aby płyn miał szansę na wyrównanie.
(Tutaj muszę zaznaczyć, że powinnam była leżeć o wiele dłużej - jak później dowiedziałam się od mojej przyszłej neurolog.)
Wstałam z łóżka zbyt wcześnie i znowu prawie miałam omdlenie, na szczęście byłam przy łóżku, na które opadłam. Zalecenie picia dużej ilości płynów stosowałam, gdyż woda pełni jedną z kluczowych funkcji przy wyrównywaniu poziomu płynu rdzeniowo mózgowego.
Dzień po zabiegu czułam się dobrze, poza tym, że miałam utrzymujące się wrażenie, jakby ktoś uderzył mnie baseballem po lędźwiach. Miałam też bardzo silne szumy uszne. Dosłownie "słyszałam" jak mój organizm pracował, a płyn wyrównywał swój poziom. Tym razem po weekendzie miałam na pewno wyjść do domu. Zostałam jeszcze na obserwacji i dokładnie czwartego dnia po zabiegu zostałam wysłana do domu na rekonwalescencję.
Za pięć tygodni miałam wrócić na kontrolny rezonans głowy w celu przekonania się, czy zabieg faktycznie zadziałał i czy krwiaki się zmniejszą, oraz czy wszystkie inne parametry choroby zaczną się obniżać. O tym w kolejnym poście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz